aktualności

101 urodziny Teofila Nadratowskiego

dodano: 2010-10-08 10:10:38

Poniżej publikujemy wywiad z książki "Pocztówki znad krawędzi przeszłości - dialog pokoleń" , wydanej przez Muzeum Ziemi Szubińskiej im. Zenona Erdmanna w 2009 r. Na zdjęciu Teofil Nadratowski w 2009 r., jako 100 latek. (fot. Piotr Bembenek)

Teofil Nadratowski urodził się 9 października 1909 r. w Osieczniku, gmina Turzysk, pow. kowelski, na Wołyniu. Ojciec Antoni (zm. 1914 r.), matka Józefa z domu Leszczyńska (ur. 1872 r., zm. 1956 r.). Rodzeństwo: Maria – najstarsza siostra, Czesława, Leokadia, Adam, Jan i Czesław (bliźniacy), Henryk, Ola (pan Nadratowski 6 w kolejności narodzin); 3 umarło przed wojną. Ukończył 7 klas szkoły powszechnej i 3 lata szkoły rolniczej w Turzysku, na Wołyniu,. W 1928 r. zrobił kurs szoferski w Warszawie. W latach 1931-32 zasadnicza służba wojskowa (19 miesięcy w wojsku). Od 1 grudnia 1931 r. szkoła w Krasnym Stawie – 5-miesięczna szkoła telefoniczna. Po wojsku był instruktorem, uczył w Związku Strzeleckim przysposobienia wojskowego. Zmobilizowany na wojnę 15 sierpnia 1939 r. Od 1 do 17 września w wojsku, służył jako dowódca przy artylerii 27 PAL, kierował łącznością. Brał udział w walkach 1939 r. na Pomorzu. 27 października 1939 r. zaprzysiężony do Służby Zwycięstwa Polski, od 1942 r. czynna walka w partyzantce. Z Wołynia wyjechał w roku 1944 r. W lipcu 1944 r. aresztowany w Otwocku. Przez 6 tygodni więziony w Majdanku, skąd uciekł. Zawarł związek małżeński z Marią Nować w 1941 r. Sześcioro dzieci: Janusz, Wiesław, Joanna, Barbara, Zbyszek, Krzysztof. Odznaczenia: Virtuti Militari V klasy, Srebrny Krzyż Zasługi z Dwoma Mieczami, Złoty Krzyż Zasługi. Na Smolniki przybył w 1946 r. Po wojnie pracował w Powiatowej Radzie Narodowej Wydział Rolnictwa i Leśnictwa jako agronom, oprócz tego miał gospodarstwo. W 1974 r. przeszedł na emeryturę, na której przez 5 lat pracował jako prezes Spółki Wodnej gm. Szubin.

- Jakie wspomnienia ma Pan z dzieciństwa?
Pamiętam, w 1914 r. wybuchła wojna Austro-Węgier z Rosją. Przez naszą kolonię przechodził front, myśmy w sadzie wykopali dół, jak się zaczęła strzelanina, uciekliśmy do tego dołu. Raz przyjechali Kozacy, do każdego gospodarstwa jeden Kozak, i mówili, że będą palić budynki. Jeden z nich powiedział, żeby z domu powynosić co lepsze na wóz i odciągnąć od zabudowań, tylko co wóz przepchaliśmy za bramę, słyszymy strzały – to Austriacy wychodzili z lasu. Zobaczyli Kozaków, zaczęli do nich strzelać. Kozacy uciekli. Zabudowań nie spalili. Wyszła z lasu cała kompania Madziarów, byli bardzo głodni. Ojciec wyniósł im parę bochenków chleba, zrobili postój w naszej kolonii, koni nie mieli tylko muły i osły. Stali trzy dni, jak odjeżdżali zabrali nam konie i poszli na wschód. W 1915 r. wybuchła wojna niemiecko-rosyjska i znów przez naszą wioskę przeszedł front. Niemcy w 1915 r. mnie nieraz ubrali i śmieli się, kask dali, bagnety – niemiecki bagnet miał z jednej strony ostrze, a z drugiej piłę. Przez dwa lata Niemcy stali w naszej wsi. Była to kolumna, która każdej nocy dowoziła amunicję do dział. Z jednej stodoły (mieliśmy wtedy dwie) zrobili stajnię na konie. Było tych koni 50 sztuk. Na polu było lotnisko, był jednopłatowiec, co dzień latał na front. Pół mieszkania zabrali na kwatery, ziemię wszystką zabrali i obsiewali, wszystka młodzież musiała iść do roboty. Wszyscy głodowali, w nocy pilnowali z bronią ziemniaków, trzeba było kraść. Raz ukradliśmy w nocy cały kopiec ziemniaków, kapusta była tak ogromna, że nie mogliśmy we dwóch z bratem Jankiem ułożyć na wózku, dopiero jak przewróciliśmy wózek, to ją jakoś włożyliśmy. W nocy pilnowali konno i pieszo. Który był z Poznania, to przychodził i mówił, że idzie na wartę, to można iść kraść. Jedliśmy lebiodę, matka smażyła, taki był głód. Niemcy wszystko zabrali i nie było nic. Ameryka potem przysłała kakao, mleko, konserwy i inne rzeczy. W tym czasie zmarł mi ojciec, zostaliśmy sami. Sami musieliśmy robić. Najpierw po lasach chowaliśmy konia. Takie chłopaczki byliśmy ... W nocy oraliśmy z rodzeństwem ziemię: ja batem, Jan trzymał za lejce, a siostra za pługiem i trzeba było jeszcze patrzeć, gdzie Austriacy są, czy nie widzą. Gdy nadszedł 1918 r., zaczęły się tworzyć legiony. Najstarszy brat miał wtedy 14 lat. Mając 16 lat, uciekł z domu do legionów, matka poszła i zabrała go, bo nie było komu robić w gospodarstwie.

- Co pamięta Pan z opowiadań rodziców?
Rodzice mieszkali koło Płocka, w Kaczymdole, gm. Koziebrody, woj. warszawskie. Ojciec był kupcem, coś wiózł, nie wiem co, ale było to dla partyzantów, coś ważnego. Zobaczyła ich rosyjska Straż Graniczna i on uciekł do lasu, potem do Galicji, tam mieli jakieś kontakty i pomogli mu uciec do Ameryki, żeby go nie złapali. Z Ameryki przysłał matce pieniądze i kupiła włókę ziemi na Wołyniu. Za tę jedną włókę ziemi koło Płocka na Wołyniu kupił trzy. Stamtąd, gdzie mieszkaliśmy, dużo rolników wyjechało na Wołyń. Tam kupili 12 ha ziemi. Kolonię nazwano Osiecznik, bo tam rosło dużo osieczyny (drzewo)… Kiedyś ziemia była ważna, jak panna miała 2 lub 3 morgi, to chłopaki mało się nie zabijali o nią… Po dwóch latach wrócił z Ameryki, dostał przepukliny, zmarł w szpitalu. Miałem 5 lat.

- Co Pana ojciec mówił o Ameryce?
Mówił, że tam dobrze było, już teraz tak nie ma, że jak był ubrany roboczo, to grosze płacił w restauracji, a jak lepiej był ubrany, to drożej. Tak szanowali tam robotnika.

- Co pamięta Pan z czasów szkoły?
Ludzi nie uczyli na wsi, żeby mieli robotników do panów, majątków. Gdy przyszli Sowieci, jeden z nich chodził po domach i kazał się podpisywać. Dali mi 10 domów (każdemu młodemu dali) i musieliśmy nauczyć innych, starych podpisać się, ja musiałem nauczyć pisać swoją matkę, bo ona umiała tylko czytać. Tam, gdzie mieszkałem, to była Galicja – nie wolno było uczyć. Mając 6 lat, uczyłem się pisać i czytać, ale po kryjomu, bo strażnicy jeździli i nie kazali się uczyć. Później chodziłem co 4 – 5 chat, nauczyciel przebrany był za parobka, żeby go nie poznali i tylko tabliczki i rysik mieliśmy. Wsadzałem za koszulę i szedłem. W domach fasola i groch była przygotowana, żeby jak ktoś wszedł, to nie poznał, że się uczymy, tylko żeby myślał, że pracujemy. Potem był napływ z Galicji nauczycieli, trzeba było się uczyć. W tym czasie miałem 11 lat, u sąsiada był duży pokój i odstąpił on go na klasę. Poszedłem do drugiego oddziału, w jednym roku trzeba było ukończyć 2 oddziały (1 oddział równał się dwóm klasom). Ukończyłem 4 oddziały, w 1922 r. powstały gminne 7-klasowe szkoły. Byłem już za stary do szkoły. Ukończyłem więc kurs wieczorowy z zakresu 7 klas, pomagałem nadal w gospodarce. W tym czasie, jak odbywałem służbę wojskową, w naszym domu była szkoła. Przy wizytacji szkół inspektor Panek zastał naszego nauczyciela Jana Ciszka nieogolonego w szkole, zdegradował go i szkołę zamknął. Prezes stowarzyszenia Polska Macierz Szkolna Władysław Leszczyński i mój brat, Adam Nadratowski, pojechali do Warszawy do Głównego Zarządu PMS i wystarali się o dwie nauczycielki – jedna uczyła dzieci, druga starsza, pani Miller, prowadziła przedszkole. Wtedy zapadła decyzja wybudowania Domu Ludowego, w 2 lata dom stanął. Przy pomocy rządu i własnych sił – 40 chłopów poszło w las po drewno i budowali sami. Wybudowano jedną salę do lekcji, drugą dużą, ze sceną, gdzie odbywały się przedstawienia, odczyty i zabawy.

- Jak spędzało się dawniej wolny czas?
W latach 20. XX wieku powstało we wsi stowarzyszenie Polska Macierz Szkolna, rozwinęło się u nas czytelnictwo. Dzięki temu stowarzyszeniu stosowaliśmy biblioteki wędrowne, co kwartał była biblioteka zmieniana. Wybrano mnie na bibliotekarza. Stowarzyszenie nasze liczyło 120 członków. W domach to siedzieli i np. fasolę łuskali albo pierze darli, a jeden im czytał.
Młodzież przed wojną bardzo chętnie się uczyła. Urządzaliśmy wycieczki, mieliśmy chór i orkiestrę. Po szkole bawiliśmy się, gdy postawili Dom Ludowy i tam scenę, z przedstawieniami jeździliśmy do drugiej wioski, do Czechów, do miasta. Czesi przyjeżdżali do nas na przedstawienia, na majówki. Ludzie kochali się bawić, bo nie było co robić przed wojną. Do wojska jak odchodzili, to zabawy robili, żegnali ich.

- Jak wspomina Pan moment rozpoczęcia wojny?
Już jak byłem w wojsku, wspominali coś o wojnie. W 1938 r. złożyłem podanie na pocztę w Turzysku o przyjęcie na kierownika, zostałem skierowany na agencję pocztową w Ossie. 13 sierpnia przyjeżdżam z poczty do domu, matka mówi, że mam kartę mobilizacyjną na 14 sierpnia, na 8 rano w pułku 27 PAL. Rano wstałem o godz 6. Powiedziałem, że rower zostawię na posterunku, żeby brat go odebrał. Pojechałem na pocztę zameldowałem kierowniczce, że jadę do pułku. Potem zameldowałem się w kancelarii, major powiedział mi, że jestem dowódcą łączności w baonie, żebym zorganizował ludzi i wóz do sprzętu łączności. Zorganizowałem ludzi i pobrałem sprzęt: kable, aparaty i aparaty świetlne. Otrzymałem zegarek Omega i powiedziano mi, że łączność musi działać sprawnie i na czas, broni nie dostaliśmy. Powiedziano nam, że nie dostaniemy, bo by przeszkadzała w pracy, dopiero w Bydgoszczy, bo tam będzie bliżej do frontu. W dwa dni byliśmy gotowi. Trzeciego dnia ładowaliśmy się do wagonów, wprost na polu działa wpychaliśmy po deskach. Wieczorem odjechaliśmy do Kowla, z Kowla do Tczewa, na godz. 11 byliśmy w Tczewie, nie wiem, czy mieliśmy jechać na Gdańsk czy Westerplatte. Major poszedł do komendy na stację po dalsze rozkazy, wrócił i powiedział, że jest za późno. Wróciliśmy do Bydgoszczy, przed Bydgoszczą w polu wyładowaliśmy się i przemaszerowaliśmy przez Bydgoszcz. Poszliśmy do Smukały i tam staliśmy tydzień. Przyszedł rozkaz ładować się na pociąg, ładowaliśmy się z rampy, wyjechaliśmy do Borów Tucholskich na rzekę Czarna Woda. Przez cały czas naszej tułaczki pogoda była słoneczna i piękna, przybyliśmy na miejsce około godz. 16. 24 sierpnia staliśmy w lesie, nie robiąc szałasów, zaraz poszliśmy wykąpać się w rzece. Spanie mieliśmy na mchu pod drzewem, noce były ciepłe. Nadal moja drużyna łączności nie miała broni. 31 sierpnia wieczorem, jak się położyłem do snu z kapralem, nazwiska nie pamiętam, przyszedł ogniomistrz z plutonowym. Pytali, gdzie jest dowódca łączności, mówię, że jestem ja. Ogniomistrz powiedział, żebym oddał zegarek Omega, że nie będzie mi potrzebny. Po cichu powiedziałem do kaprala, że nie oddam. On odpowiedział: „Oddaj, może będzie wojna, możesz dostać w łeb”. Nie miałem broni, więc oddałem mu ten zegarek. 1 września o godz. 3 rano ogłoszono alarm – wyjazd na ćwiczenia. Major powiedział do mnie, żebym ciągnął linę telefoniczną do piechoty, pokazał kierunek, by była łączność z oficerami na punkcie obserwacyjnym. W kilka minut łączność była zrobiona. Każdy położył się w lesie i spoczywał, naraz jak się zrobiło widno, o godz. 4.30 było dobrze widać, niebo było lekko zachmurzone. Naraz usłyszeliśmy szum samolotów, początkowo myśleliśmy, że to nasze, jak przelatywali z chmury za chmurę, zauważyliśmy, że mają pod spodem czarne krzyże. Każdy się zerwał, ale jeszcze nic nie wiedzieliśmy, że wojna. Dopiero przyleciał goniec od piechoty i zameldował, że jest wojna. Alarm, szybko zwijaliśmy kabel, konie do dział i marsz na zachód, szliśmy cały czas lasami. O zmroku dotarliśmy do Wyrzyska, był postój, słychać było huk dział. W Wyrzysku było pełno uciekinierów, jedna z kobiet z dzieckiem na ręku mówiła, że czołg szedł prosto na mieszkanie, jak zobaczyła lufę czołgu w oknie, to złapała dziecko z kołyski i przez drugie okno z tyłu uciekła, dom zaczął już pękać, w domu został dziadek i starsze dziecko, nie wiedziała, co z nimi się stało. Z Włocławka rano wymaszerowaliśmy, nocowaliśmy w Strzelcach. Tylko skryliśmy się w majątku, już były samoloty i szukały nas. Był zakaz strzelania, rano o godz. 4 ruszyliśmy. Tylko cała kolumna wyszła z majątku, patrzymy, przy kościele stały 4 furmanki uciekinierów, na wozach bieliła się pościel. Jak nie rąbnie w te wozy ze 4 bomby. Mężczyźni w tym czasie poili konie w rzece, to ocalili się, a kobiety z dziećmi były koło wozów, nikt się nie uratował. Jak samoloty odleciały, podniosłem głowę, wszystkie drzewa były białe od pierza, a wnętrzności z ludzi wisiały na gałęziach. Leżałem przy parkanie kościelnym, słyszałem, jak dziecko płakało, chciało dostać się do piersi matki. Skoczyłem do czworaków i powiedziałem, żeby zajęli się dzieckiem. My pomaszerowaliśmy na Sochaczew.

- Jak wspomina Pan moment rozpoczęcia wojny z Sowietami?
17 września przyleciały samoloty sowieckie, rzuciły ulotki, że oni zajmują teren do Bugu, że nie mamy już co walczyć. Wtedy Niemcy w nocy wycofali się za Bug. Nie wiedzieliśmy, co robić, w mieście powstał jakiś komitet rozbrajający żołnierzy. Warszawa jeszcze się broniła, postanowiono przedzierać się do Warszawy, nas bardzo dużo dołączyło, całość liczyła ponad 4 tys. żołnierzy. Szosy do Lublina zajęte przez Niemców były. Podzielono nas na mniejsze oddziały. Weszliśmy w potrzask, Niemcy już byli przygotowani, z trzech stron zaatakowali, a Sowieci nacierali od tyłu. Sowieci mało strzelali, tylko ich samoloty zrzucały puste beczki, które mocno wyły, czego konie nie mogły znieść. Mieliśmy się przebić do puszczy, ale amunicja się kończyła i 27 września kapitulacja. Mieliśmy oddać broń. Do niewoli, do obozu koło Królewca nas brali. Szczęście, że nas do Rosji nie wzięli. Skryliśmy się w gospodarstwie, w schowku pod obornikiem. Sowieci musieli się wycofać za Bug. Po trzech dniach przebrani w cywilne ubrania, każdy pomaszerował w swoim kierunku. Ja przeprawiłem się przez Bug i dotarłem do domu. W domu był już starszy brat Adam, młodszego jeszcze nie było. Na wojnie było nas trzech braci, najmłodszy Henryk.

- Jakie zadania miał Pan w konspiracji?
W listopadzie 1939 r. dostałem wiadomość, żebym się stawił w pewnym domu. Jak przybyłem pod wskazany numer, zobaczyłem Hipolita Sobolewskiego, byłego inżyniera instruktora rolnego z Sejmiku, powiedział do mnie: „Najpierw musisz złożyć przysięgę, a potem ci wyjaśnię”. Po złożeniu przysięgi oznajmił, że jest konspiracja, on, ja i ktoś jeszcze – będzie pierwsza trójka w powiecie. Organizowałem takie trójki, tak, że jedna o drugiej nic nie wiedziała, żeby nie mogli nic powiedzieć, gdyby ich złapali. Zaraz wybrałem pseudonim „Pantera”. Każdy partyzant miał pseudonim, całą kompanię po pseudonimach pamiętam, ale po nazwiskach żadnego. Zaraz dostałem polecenie jechać na Polesie za Kamień Koszarski i zbadać na miejscu, czy koło Jeziora Dobre żołnierze zatopili dużo broni, zgłosiłem się do punktu konspiracyjnego do Romana Leśniewskiego – brata mego szwagra. Oświadczył, że broni nie wyda, gdyż im też się przyda, wróciłem i zdałem raport. W partyzantce w śniegu trzeba było spać, w stodołach, w mieszkaniach bez okien. Jeden na drugim spał, żeby było cieplej. Dwa lata nie widziałem żony, przez ten czas tylko raz byłem w domu. W 1942 r. rozpoczęła się czynna walka. Przez 6 lat w konspiracji byłem na Wołyniu. Byłem dowódcą plutonu, a jak się kompania zorganizowała to szefem kompanii. Robiliśmy różne akcje, napady. Wydawaliśmy gazetkę „Polska Zwycięży”. Ci co się w tym czasie zorganizowali, to się obronili.

- Jak pamięta Pan okupację radziecką?
W styczniu 1940 r. Sowieci spisywali wszystkich mężczyzn od 18 do 60 lat i wydawali zaświadczenia, powiedzieli do mnie: „Ciebie wpiszemy na czarną listę”, wiedzieli, że ja byłem instruktorem. W kwietniu 1940 r. przed Wielkanocą mieliśmy głosowanie, na kartkach do głosowanie było napisane, że chcemy należeć do ZSRR i uznajemy władzę. Każdy brał kartę i kopertę i przymusowo musiał iść za kotarę, każdy kreślił i darł te karty i wrzucał do urn. Jak już oddał głos, przechodził do drugiego pokoju, gdzie musiał wypić szklankę herbaty i raz zatańczyć, grała orkiestra. Wynik głosowania wyszedł 100%. Skreślenia i karty podarte nie były brane pod uwagę tylko obecność.

- Jak został Pan aresztowany w Otwocku?
Chcieliśmy się dostać do Warszawy. Tam powstanie jeszcze było. Po rozbrojeniu musieliśmy gdzieś przenocować (nic nie mieliśmy ze sobą), w drzewach stał duży dom, wszystko zostawiliśmy tam. Chcieliśmy coś zjeść, poszliśmy poszukać, nie doszedłem do rynku, już Niemcy bombardowali, ze dwa pociski spadły na rynek. Jak wróciliśmy, nie było już tego budynku, gdzie zostawiliśmy rzeczy, wszystko mordowali. W mieście był taki budynek dla chorych psychicznie, Niemcy zastrzelili ich, a w budynku zbierali sieroty. Tam zapytaliśmy, czy możemy się zatrzymać. Zgodzili się, ale musieliśmy pomagać w tym domu. Mieliśmy co jeść, pompowaliśmy wodę, a pompy były duże, bo było tam dużo dzieci. Może z tydzień tam byliśmy, ktoś musiał nas wydać. Rano wstaliśmy, wszystko było otoczone. Trzech czy czterech z NKWD szło, wiedzieli od razu gdzie iść. Było nas pięcioro: córka siostry (pseud. „Wierna”), jeszcze jedna łączniczka, dowódca batalionu, pseud. „Sokół”, złapał skrzynkę na plecy i szedł, NKWD się nie poznało i go puścili. Łączniczek nie zabrali. Miałem zaszyte dokumenty w mundurze. Wszystko tam zostało. Koszula moja miała długie rękawy i zawinąłem je wysoko, przykrywając bransoletkę i zegarek, nie znaleźli ich. Nie przyznaliśmy się, że walczyliśmy w partyzantce, kto się przyznał to NKWD brało. Powiedzieliśmy, że byliśmy w Niemczech na okopach. My już wiedzieliśmy, że za każdym razem trzeba tak samo mówić, jak tylko jedno słowo powiesz nie tak, to już nie dadzą spokoju. Zabrali nas na Majdanek (nazwa potoczna KL Lublin – obóz zagłady i jeniecki, zajęty w lipcu 1944 r. przez Rosjan, utworzono tam obóz filtracyjny NKWD – przyp. autora).

- Co Pan pamięta z Majdanka?
Brat Henryk był w tym obozie, nie wiem, kiedy został aresztowany. Po dwóch tygodniach pobytu naszego mówili, że pewnie nas wywiozą do Rosji, to uciekali więźniowie. Widzieliśmy, jak innych wywozili. Pamiętam jedną ucieczkę: wzięli jednego do biura, żeby posprzątał i on napisał takie skierowanie niby na roboty, napisał je na 50 osób, pokazał przepustkę i uciekli wszyscy. W Majdanku codziennie wyczytywali i brali do roboty – miasto odgruzować, sienniki wytrząsnąć. Jedliśmy kapustę. Jak palili ludzi, od krematorium był rów i tam popiół sypali i chyba później ten popiół sypali na pole, bo jak się weszło na kuchnię, to trupem pachniało. Brali do roboty codziennie, wojsko też. Jeden barak był kolczastym drutem ogrodzony, spaliśmy na deskach i papierami się nakrywaliśmy. Mieliśmy kuchnię na drugiej ulicy, codziennie trzeba było nosić wodę, drzewo rąbać. Jeden zawsze zostawał na kwaterze i pomagał, później w kuchni też pomagał. Gdy przyszła kolej na mój dyżur, zrobiłem wszystko, powiedziałem, że idę na kuchnię, za róg i poszedłem na pole, bo na szosie od razu łapali. Wyszedłem akurat na lotnisko... tyle samolotów... grzebali przy tych samolotach. Przeszedłem całe lotnisko i nikt mnie nie zaczepił, poprosiłem gospodarza Polaka, żeby 2 lub 3 dni mnie przenocował. Pomagałem w polu, ukrywałem się tam z tydzień.

- W czasie wojny został Pan rozłączony z rodziną, jak ich Pan odnalazł?
W trzecim lub czwartym dniu znalazłem rodzinę, po tym jak ukrywałem się u tego gospodarza. Chłopaki z mojej kompanii powiedzieli mi, gdzie ich szukać, bo przewozili na tratwach, łódkach ludzi przez rzekę, moją żonę też, to wiedzieli, gdzie żona jechała. Znalazłem w Zamościu ciocię, a ona powiedziała mi, gdzie jest jej córka i ja tam poszedłem. Widziałem kolonijkę (to była gmina Uchoń, pow. Hrubieszów), przy której stała krowa i po tej krowie poznałem, że tu jest moja żona, bo krowa była nasza. Żona przyjechała wozami, bo gdy rządy się porozumiały, urzędowo przesiedlali ludzi. Ludzie przewozili krowy, świnie. Żona z dziećmi i rodzina szwagra jechali razem.

- Jakie słodycze były dawniej?
Później tak ... były, ale początkowo było trudno. Lepsze chyba były niż teraz. Cukierki były takie, że aż pachniały. W środku nadziewane były rumem, likierem. Papierki były takie różne, ładne, z rakami, ptakami. Wyklejali sobie nimi ściany w domach czy kufry… Kiedyś były takie kufry otwierane… Dobre cukierki były.

- Jacy byli Ukraińcy?
Ukraińcy byli dobrzy i źli, jak wiedzieli, że ktoś miał złote zęby, to chodzili i rozkopywali groby, żeby je wziąć. Nawet jak zamurowane były, to odkopali. Siostra miała 3 złote zęby i jeszcze odkopali. Jak się ożenił Ukrainiec z Polką, to kazali zabić i żonę i dzieci, a jak nie zabili, to ich mordowali. Byli tacy, co nie zabili. Drogi, wszystko pozmieniali, wykarczowali drzewa. Była taka ładna lipa, tak pięknie na niej słowik śpiewał. Najgorzej było w 1943 r., mordowali najwięcej, palili domy. Zamordowali księdza, na płocie go powiesili, obrzynali kobietom piersi. Nie macie pojęcia, co tam się robiło. Dzieci gwoździami przybijali do płotów, do drzew. Dobrzy Ukraińcy ukrywali Polaków. Jak mężczyznę przybili na płocie, to jakaś Ukrainka ukryła jego żonę i 12-letnie dziecko. Niemcy, gdy uderzyli na pozycję sowiecką, od razu front się załamał, dlatego, że Sowieci rok wcześniej dwa roczniki swoich żołnierzy zwolnili do domu, a dwa roczniki powołali Ukraińców. Niemcy mieli tajne układy z Ukraińcami, ci jak Niemiec uderzył z broni, uciekli do domu. Ukraińcy tak mieli konspiracje zorganizowane, że we wszystkich urzędach i w policji po wkroczeniu Niemców zaraz zajmowali stanowiska. Niemcy obiecali im niezależną Ukrainę. Ukraińcy byli dumni, na tę pamiątkę co trzy wsie sypali duże kopce, wysokie 30-40 m, na wierzchu stawiali dębowy krzyż, w środku kopca kładli jakieś dokumenty i beczkę samogonu. Po zakończeniu wojny mieli świętować 40 dni. Niemcy, jak oni sypali te kopce i stawiali krzyże, robili zdjęcia i posyłali do papieża, że na wschodzie zaprowadzają wiarę. Jak Ukraińcy mordowali, to trzeba było się bronić, ile ludzi, dzieci namordowali. Raz jak Ukrainiec schwytany nam uciekł, zaczęli strzelać do niego, zabili go. Potem przyszło z czterdziestu Ukraińców i zabili Polaków z dziesięciu, są tam pochowani. W naszej wiosce starszych wybili, kobiety, dzieci. Jak się brali za wioskę, to ją otoczyli, rąbali siekierami, kosami, widłami, czym mogli, głowy na progach odrąbywali. Do tych co uciekali, to strzelali. W Boże Narodzenie w dwóch wioskach zabili 20 osób.

- Jakie wydarzenie, zapamiętał Pan szczególnie?
W czasie II wojny światowej wychodziłem z kościoła w mundurze pocztowym, patrzę, stoi 2 policjantów Ukraińców. Podeszli do mnie i mówią, żebym szedł z nimi na posterunek. Poszedłem, jeden wziął nóż i podszedł do mnie i powiedział, że Beck mówił, że nie oddamy ani guzika, a ja noszę guziki z orłem. Mówili, że Polski już nie ma i nie będzie. Chciał mi obrzynać guziki. Wyrwałem mu nóż i sam je poobrzynałem. Włożyłem do kieszeni i wyszedłem z posterunku. Czesi byli zdziwieni, że mnie wypuszczono.

- Jak mówiono o Żydach?
W 1942 r. zaczęto masowo mordować Żydów. Niektórym udało się uciec, w nocy zgłaszali się do Polaków po żywność, wszyscy uciekali lasami w kierunku Moskwy. Nie lubili Żydów, bo mieli niskie ceny i nie kupowali od Polaków. Polscy kupcy zmówili się, żeby Polacy tylko u nich kupowali. Były wtedy duże wsie, nasza miała około 100 - 180 gospodarstw, w tym 4 czy 5 żydowskich, parę polskich i dworek. Jak kółko rolnicze zrobiło sklep, Żydzi pobankrutowali… Spuszczali ceny, mieli banki pod swoją kontrolą i mogli spuścić ceny, a bank im to zwracał i Polacy bankrutowali… W niedzielę przyjeżdżali handlować do nas, a ja im powiedziałem, żeby przyjeżdżali w sobotę.

- Jak Pan się znalazł na Smolnikach? Jak zmieniła się wieś?
W 1946 r. przyjechałem na Smolniki. Chcieliśmy poszukać mieszkania, ale było wszystko zajęte, a ze Smolnik wyprowadzał się jeden gospodarz. Tu nic nie było, ja tylko marynarkę i sweter miałem. Pusto, miałem podłogę tylko. Z paczek drewnianych na żywność, która przychodziła do sklepów, pozbijałem stół, leżankę, kanapę, taboret, a potem zacząłem zarabiać. W Smolnikach po wojnie wszystko było gospodarstwa, wszyscy mężczyźni prawie wymarli, prawie 40 chłopów. Teraz mniej jest gospodarzy, dużo gospodarstw upadło. Zbudowali nam szosę na Smolniki. Szubin zrobił się większy, teraz prawie drugie tyle przybyło, np. Wesółka to dopiero powstała za komuny, wcześniej ugory tam były.

- Jakie były środki lokomocji, gdy Pan był młody?
Ani jednego samochodu w wiosce nie było. Na całą gminę był jeden, nauczyciel miał motocykl. Jak ktoś miał rower, to już było dobrze. Ja miałem chyba pierwszy rower, bo pracowałem. Rower kupiłem od Żyda, a jak poszedłem do wojska, to przepadł. Postęp był duży. Szwagier służył 5 lat w Rosji, jak dostał 3 miesiące urlopu, to 1 miesiąc jechał do domu, miesiąc był w domu i 1 miesiąc wracał. Jechali pociągiem, zatrzymywali się i cięli drewno, żeby napalić i ruszyć. Palili drewnem, bo węglem się wtedy nie paliło.

- Dziękuję za podzielenie się swoją historią.

Z Teofilem Nadratowskim rozmawiała Katarzyna Cieniuch





Muzeum Ziemi Szubińskiej im. Zenona Erdmanna, ul. Szkolna 2, 89-200 Szubin, tel. (0-prefix-52) 384-24-75
kreacja i wykonanie InterMan